poniedziałek, 23 grudnia 2013

1. Wybacz mi, ale byłabyś piękna jako puszysty rudy kot

WIDZISZ RÓŻNICE, KTÓRYCH MIĘDZY NAMI NIE MA
WIĘC NIE TWÓRZ ICH



1.


Jeśli kiedykolwiek spodziewała się, że ten widok nie sprawi, iż jej serce zacznie szybciej bić, a na usta wpłynie niekontrolowany, szeroki uśmiech, to nigdy nie sądziła, że ta okrutna możliwość okaże się prawdą. I prawda ta powinna sprawiać jej niewyobrażalny ból. Ból rodzący się w piersi, w prawą stronę od serca, w mostku, który duszącym paraliżem rozprzestrzeni się po całym ciele. Ale tak nie było. Siedziała zgarbiona na wyrzuconym przez morze pniu starego drzewa, którego jedyna gałąź przypominała drewnianą wersję ostrego miecza Jin Gum, którego dobywał koreański wojownik. Jej dżinsy były całkowicie mokre, w miejscu w jakim stykały się z wilgotną korą drzewa, jednak zimno materiału nie sprawiło nawet, że poruszyła się choć o milimetr. Pod stopami miała miliardy czarnych kamyczków wulkanicznych, które w tym miejscu zastępowały piaszczystą plażę. Ich głęboki kolor jeszcze godzinę temu całkowicie zlewał się z nocnym niebem. Teraz było szczelnie zakryte warstwą ciemnych chmur, które tylko czekały, by wraz ze wschodem słońca odsłonić niebo. Wystarczyłoby, by delikatnie odwróciła głowę w prawo, a zobaczyłaby fale w kolorze rozbielonego turkusu zmieszanego z ciemnoszarą zielenią, rozbijające się o skały w kolorze ciemnego grafitu, które były kwintesencją zamrożonego w czasie, płynnego jądra ziemi. Było zimno, wiał wiatr, ubrania miała wilgotne, a ciało przemarznięte, ale miejsce, w którym była powinno wprawiać ją w zachwyt, jakiego ani myślą, ani słowem nie potrafiłaby wyrazić. Ale tak nie było. Bo choć czas mijał, ona wciąż nie widziała. Nie potrafiła spojrzeć na widok, do którego dążyła całe życie. Jej oczy wciąż były w tych samych miejscach, daleko stąd. Z nimi.


Stał na wzniesieniu i popijając kawę podziwiał widoki. W pewien sposób cieszył się, że większość ludzi jacy z nim są, dostrzegają o tej porze dnia i w takiej pogodzie piękno tego miejsca. Tą magię skrywającą się w głębi kolorów, które teraz tworzyły ciemny obrazek. Najdłużej patrzył na wodę. Na jej kolor w tej chwili, który tak mało osób uważało za piękny; na pieniące się bałwany, które wielkimi jęzorami unosiły wodę, by w zetknięciu z jej płaską częścią, przedrzeć się w głąb i tworząc pianę zniknąć niczym Mała Syrenka; Patrzył na biało-szare ptaki, których pióra w tym ubogim świetle miały grafitowy kolor, a białych plamek na czarnym kuprze wcale nie było widać. Na to, jak zataczają koła nad oceanem i sokolim wzrokiem wypatrują ryby, która stanie się ich śniadaniem. Ryby, która chciała płynąć zbyt blisko powierzchni i za swą chciwość zginie, gdy tylko mewa ją znajdzie, by zaraz potem zmienić kolisty tor swojego lotu i zanurkować szybko, łapiąc swoją zdobycz, w swój pokaźny dziób; Patrzył też na niebo. Szukał w nim zmian. Spoglądał czy nie przejaśnia się od wschodu dając tym znak, że właśnie wzeszło słońce.
Mogło być zimno, wilgotno i wietrznie, ale dla niego wpatrywanie się w wodę było drugą naturą. Czymś, co stało się nieodzownym elementem jego dorosłości po tym, jak dorastając musiał opuścić miejsce, które na zawsze będzie jego domem; po tym, jak będąc szkrabem kochał ocean, ale nie doceniał go tak, jak powinien, bo on zawsze był na wyciągnięcie jego drobnej, jeszcze pulchnej, rączki. Wiec stał na tym wzgórzu, a za nim krzątało się małe mrowisko ludzi. I jak długo nikt nie zwracał na niego uwagi, tak długo mógł sobie pozwolić na tą chwilę zapomnienia o poranku, z kubkiem czarnego, mocnego płynu, który rozgrzewał i dość brutalnie orzeźwiał zaspany umysł.
Skierował wzrok odrobinę niżej i rozglądał się po ciemnej, w tym miejscu dosłownie czarnej plaży. Nie było na niej żadnych ptaków, zbłąkanych psów czy ambitnych ludzi, którzy wstawali przed świtem, by wyjść pobiegać, z powodów najróżniejszych. Jego wzrok ślizgał się od tych najbardziej oddalonych od niego miejsc, by w końcu dotrzeć do miejsca w którym stał, by potem zrobić głęboki wdech, dzięki któremu poczuje aromat czarnej, mocnej kawy zmieszany z słono-rybnym zapachem oceanu i egzotyczną roślinnością Jeju (pol. Czedżu). I z tą aromatyczną mieszanką w swoim ciele z uśmiechem odwróci się i uda się do pracy.
Stało się jednak inaczej.
Sto metrów od niego, i trzy od miejsca do jakiego dopływały fale, morze wyrzuciło szeroki konar jakiegoś spróchniałego drzewa. Jednak był on tyle mocny, by utrzymać na sobie ciężar siedzącej na nim osoby. Dziewczyna, na którą patrzył miała ogniście rude, długie do pasa, proste włosy, które rozwiewał wiatr. Ona sama nie ruszała się wcale. Nie potrafił oderwać oczu od tego ognia, który miała na głowie, a który zdawał się płynąć po plecach niczym lawa. W tym świetle one nie mogły mieć tak żywego, tak ciepłego koloru, a jednak wybijały się z całego krajobrazu, jakby miały swoje własne światło. One nie były czerwone. One nie były rude. I nie były też pomarańczowe. One były ekstremalną mieszanką tych kolorów i złotych, niemal żółtych refleksów. A on całym sobą pragnął poznać ich właścicielkę.
Odwrócił się na pięcie i długim, sprężystym krokiem poszedł w kierunku ciemnozielonego namiotu z zaopatrzeniem. Odłożył swoją z kawę na stolik, na którym stały wielkie termosy. Wziął jeden z kartonowych kubeczków i nalał do niego gorącej, płynnej kofeiny. Debatował chwilę czy powinien nasypać cukru, jednak stwierdził, że jeśli lubi gorzką kawę to jedna łyżeczka, nie będzie okropną zbrodnią, a jeśli z kolei lubi ją posłodzoną, to przynajmniej nie będzie całkowicie gorzka. Zamieszał dokładnie białym, cieniutkim mieszadełkiem z plastiku, a potem wrzucił go do kosza na śmieci, którego długo nie potrafił odnaleźć. A nie mógł wiedzieć gdzie jest ów pojemnik, bo jemu już gotowy napój przyniosła jego menadżerka. Sytuacja była dla niego o tyle irytująca, że dziewczyna w każdej chwili mogła odejść, a to stało się dla niego niemożliwym do zaakceptowania. Kartonowy kubek w kolorze carmelu nakrył równie białą i równie plastikową zakrętką jak imitacja patyczka, którego przed chwilą próbował się pozbyć. Chwycił swój i jej kubek w dłonie, a potem przyjrzał się im i z jakiegoś nieznanego sobie powodu cieszył się na ich podobieństwo. Wyszedł z namiotu i poszedł w kierunku miejsca w jakim siedziała. Musiał przy tym minąć całą ekipę, by zejść na ścieżkę prowadzącą na tamten skrawek plaży i cieszył się jak nigdy, że nikt nie zwraca na niego uwagi.
Jego czarne, wysokie, buty z trzema parami haczyków były przeplecione sznurówką i dwukrotnie, mocno zasznurowane na cholewce, tak, że opinały ciemne spodnie, jakie były w nie wsadzone. Ich wysoka gumowa podeszwa, o traperskim spodzie, która jak gwarantował producent miała być nieprzemakalna, teraz do polowy topiła się w brunatnym, wilgotnym pisaku, by już metr dalej wydawać stłumiony chrzęst, po zetknięciu się z czarnymi kamykami jakimi była wyścielona plaża.
Był już tak blisko niej, że powinna była go słyszeć, jednak wciąż ani drgnęła. A kiedy wzmógł się wiatr i jej ogniste włosy zaczęły falować jeszcze gwałtowniej, poczuł, że przyśpieszył swój krok. Był jej tak ciekaw, że czuł jak podekscytowanie rozlewa się po jego ciele, a jednocześnie staje się przerażony sytuacją jakiej idzie na spotkanie. To były uczucia z jakimi niezwykle rzadko spotykał się w kontakcie z ludźmi. I mógł nie być całkowicie tego pewien, ale z jakiegoś powodu intuicja podpowiadała mu, że tak czuł się czekając na spotkanie tego dnia, w którym dowiedział się, że będzie mieć nowego menadżera. On doskonale pamiętał tamten dzień, bo wiele zmienił w jego życiu. 
Był spięty i trochę zły. Nie chciał zmieniać czegoś, co tak świetnie się sprawdza. A potem poznał ją i był zirytowany, i wcale nie chciał z nią pracować. Wydawała mu się odpychając. Ale wystarczyło, że usłyszał jej ciętą ripostę w jego kierunku, by zrozumieć, że to jej image. Lepsza wersja maski. I że tak naprawdę dobrze go rozumie. Akceptuje. Nigdy potem nie było dnia, w której pomyślałby o niej z niechęcią. I miał nadzieję, że to przeczucie będzie dobrą wróżbą.
Od chwili, w której zobaczył te włosy wiedział, że nie jest Azjatką. Nie miał na to przypuszczenie żadnego dowodu, ale było tak silne, że nie miał żadnych wątpliwości. To przeczucie, że nie są zafarbowane tylko wzmagało jego zainteresowanie i ekscytację charakterem dziewczyny o takich włosach. Usiadł obok niej niemal ocierając się swoim ramieniem o jej. Dopiero wtedy drgnęła i spięta spojrzała na niego.
Była niepomiernie zaskoczona kiedy zdała sobie sprawę, że ktoś obok niej siada. Jak mogła nie zauważyć, że podchodził? Powinna była usłyszeć chrzęst kamieni jaki wydawały buty w zetknięciu z tym kawałkiem plaży. Ale była też zaniepokojona. To było puste miejsce, dosyć głośne z powodu szumu fal i było ciemno, a w około zupełnie nikogo. Azjata czy nie – mógł zrobić cokolwiek chciał. Instynktownie rozejrzała się dookoła nim przyjrzała się kim jest osoba jaka obok niej usiadła. Dwieście metrów dalej, na wzniesieniu zobaczyła całą grupę ludzi, rozstawiających filmowy sprzęt lub tych którzy gnieździli się pod namiotami w kolorze butelkowej zieleni. To sprawiło, że niepokój o własne życie natychmiast ustał. Spojrzała na przybysza i natychmiast spuściła wzrok. Powinna była przyglądać się się mu z absolutnym zachwytem, a jednak jego bliskość ją peszyła. Jego oczy były uosobieniem wszystkiego tego co powinno ją zwalać z nóg, własnie teraz, kiedy tu była! Ale tak nie było. A ona czuła się przytłaczająco zagubiona.
- Przyniosłem kawę - powiedział rozbawiony jej reakcją, choć nie wiedział co mogła znaczyć, jednocześnie wyciągając w jej kierunku kawę. Bardzo wątpił, by mieszkała tutaj od dawna lub by znała koreański. Wiedział, że nie powinien tak zakładać, bo mogło się okazać to obraźliwym dla niej, ale gdyby jednak, to mówiąc po angielsku nie wprowadzi ją w zakłopotanie brakiem znajomości tutejszego języka. - Zauważyłem, że siedzisz tu już jakiś czas i pewnie zmarzłaś. Nam jej nie zabraknie. 
Uśmiechnął się ciepło, ale nie mogła tego widzieć.
- Dziękuję – powiedziała chwytając kartonowy kubek. Był cudownie ciepły, dlatego zaraz potem owinęła wokół niego i drugą dłoń. Zrobiła łyk, odrobinę parząc się przy tym w język i choć kawa była zupełnie przeciętna to w tej chwili zdała jej się być najlepszą pod słońcem. - Dziękuję – powtórzyła raz jeszcze i tym razem nie spuściła wzroku. 
- Morze jest piękne, ale mimo, że siedzisz tu tyle czasu, myślę, że nie przyszłaś na nie patrzeć.
- Przyszłam... - Przeniosła wzrok na wodę i wpatrywała się w nią pustym wzrokiem. A potem powiedziała prawdę. - Przyleciałam tutaj, żeby zobaczyć piękno tej wysypy... I nie widzę go. Nie potrafię skupić na nim wzroku.
- Więc na co patrzysz? O czym myślisz?
Naprawdę miał nadzieję, że z nim porozmawia. A ona naprawdę to zrobiła.
- O dwójce mężczyzn, od których powinnam uciec przyjeżdżając tutaj. O dwójce mężczyzn, którzy są tym samym błędem.
Dlaczego?
- Bo odchodzili i wracali. Ale ja zawsze chciałam by wracali. A oni nigdy nie chcieli zostać.
- Jak długo to trwa?
- Ten drugi był odzwierciedleniem tego pierwszego, tylko w innym miejscu.
- Był?
- Tak. Bo nie chcę z nimi kontaktu, ale w moich myślach wracają jak bumerang. I nie mam nikogo, kto potrafiłby mnie od nich uwolnić.
- Kochasz ich?
- Kochałam wszystko to, czym powinniśmy byli dla siebie być... Ale... Zawsze któreś chciało więcej... A tak nigdy nie powinno było być.
Jej głos był odległy, cichy i przytłumiony. A on nie potrafił spuścić z niej wzroku, tak bardzo był oczarowany. Gdyby znał ją wcześniej widziałby jak bardzo jej fizyczność się zmieniła. Że cała skurczyła się o połowę. Że jej ukryte pod makijażem cienie pod oczami nie są naturalne, a jest to efekt nieprzespanych nocy. Że jej ciało jest wychudzone i zmęczone, ale nie pracą, a kilkugodzinnym bieganiem. Bieganiem, do którego zmuszała siebie jeszcze przed świtem, bo każdej nocy nie sypiała więcej niż trzy godziny. Gdyby znał ją dłużej, wiedziałby, że jej kości policzkowe, kiedyś opatulone były przez pucołowate policzki, teraz jednak były ostro zarysowane. Bo jedyne co wyciągała z lodówki, to butelka wody. I gdyby znał ją dłużej, wiedziałby, że przyjazd tutaj uratował jej ciało. 
Choć ona sama jeszcze o tym nie wiedziała.
-  Jak sama sprawdziłaś, siedzenie tutaj nie sprawi, że o nich zapomnisz.
Oderwała wzrok od fal i utkwiła w nim.
- Od kiedy jesteś na Jeju?
Wyciągnęła lewą rękę i spojrzała na swoje małe marzenie od Thomasa Sabo. Zegarek był na bransoletce wykonanej z białych płytek ceramicznych w środku i stali nierdzewnej w kolorze różowego złota. Tarcza natomiast była zrobiona z masy perłowej, z czarnym autografem twórcy, pod dwunastką, w tym samym różowym złocie co zapięcie, wskazówki oraz koperta, która wysadzana była cyrkoniami. Pod złączeniem wskazówek była tarcza sekundnika, która przypominała małe słońce.
- Od trzech godzin i czterdziestu siedmiu minut.
Uśmiechnął się na jej dokładność.
- Właśnie wstało słońce - powiedział, a ona odwróciła się, żeby zobaczyć, czy miał rację. Miał. Jego czerwona łuna śmiało przedzierała się przez chmury. - To miejsce zaraz ożyje. A ty powinnaś razem z nim. Jeju to cud Korei. A cuda wywołują uśmiechy. Szkoda by było, gdybyś tu była i nie doświadczyła tego.
Wyciągnął swój kubek w jej kierunku czekając aż uderzy o niego swoim. Kiedy to zrobiła bardzo chciała odpowiedzieć na jego uśmiech, bardzo, ale wciąż nie potrafiła tego zrobić.
Spojrzał jej w oczy po raz ostatni chcąc zapamiętać każdy ich szczegół.
- Muszę iść. Mam nadzieję, że jednak uda ci się zobaczyć piękno Jeju. Miłego dnia.
Wstał i odszedł nie odwracając się za siebie. Nie mógł tego zrobić.
Chciała jeszcze raz podziękować mu za kawę, ale nie zrobiła tego.

ciąg dalszy nastąpi



niedziela, 15 grudnia 2013

Myślałam... II

PIĘKNE UŚMIECHY, KTÓRYCH NIE CHCEMY PAMIĘTAĆ


Dzisiaj było inaczej. 
Ciepłe powitanie. Ciepły uśmiech. Ciepłe spojrzenie.
Dzisiaj się cieszyłam. Uśmiechałam. Dzisiaj potrafiłam to robić. I chciałam tego.
Ale czy kiedykolwiek nie chciałam na niego patrzeć? Czy kiedykolwiek naprawdę nie zwracałam na niego uwagi? Czy kiedykolwiek nie pragnęłam uśmiechać się na jego widok?
Zawsze...
Dobre złego początki... pułapka, w którą wpadłam. Bo piękny początek mógł zmienić mój sposób myślenia, ale nie znaczyło to, że coś ulegnie zmianie. I nie uległo. 
Dystans... Znów był. W tej nieprawdopodobnej formie, której nigdy nie zrozumiem. I myślę: "Co złego uczyniłam?" Ale nie wiem. Ani wtedy, ani teraz. 
Ostatniej nocy myślałam o pewnej sytuacji; Wiem, że nie był to sen. I choć nie potrafię przypomnieć sobie początku tej myśli, to najważniejsza jej część, jej puenta, jest jak dzwon w mojej głowie.
"- Gdybyśmy byli przyjaciółmi... - powiedziałam i zrobiłam krok w jego stronę. Jedną rękę wsadziłam pod jego przedramię i oparłam na plecach, a drugą objęłam za szyję. Stanęłam na palcach i wtuliłam twarz w jego policzek. - każdego dnia witałabym cię własnie tak. 
Rozkoszowałam się tym dotykiem przez sekundę, jednocześnie czując jego zdziwienie. A potem odsunęłam się od niego i patrząc w te piękne, ciepłe, błyszczące oczy powiedziałam:
- Gdybyśmy byli przyjaciółmi, patrzyłabym na ciebie jak na ósmy cud świata. Jakbym złapała Boga za nogi. Gdybyśmy byli przyjaciółmi rozświetlałabym się na twój widok niczym Las Vegas. I uśmiechałabym się tak ciepło, jak jeszcze nigdy tego nie widziałeś. Więc dlaczego sądzisz, że jesteśmy przyjaciółmi? - zapytałam ukrywając te wszystkie zachowania, o których własnie mu opowiedziałam pod maską stoika. Stoika, który pyta o coś takiego, jakby chodziło o pogodę...
Nie odpowiedział."
Dystans... To zawsze była kwintesencja naszej relacji. W mojej głowie i w naszym życiu. I nie rozumiem go. Ale nie wiem czy chcę go rozumieć.
Dystans. 


źródło: internet

"Spójrz na mnie!" ten desperacki krzyk przedstawiany w literaturze i kinie, zawsze robił na mnie nieopisane wrażenie. Swoisty akt rozpaczy. Jak modlitwa o ostatnią deskę ratunku, tylko pełna ekspresji. Dla mnie to coś, obok czego nie przeszłabym obojętnie, bez względu na to, czy słowa te kierowane byłyby do mnie, czy też nie. Zwróciłabym uwagę na tego krzyczącego człowieka, tak pełnego złości, bo nie dostrzega go ktoś, kto powinien to robić. Dlatego, bo najpewniej bardziej nie mógłby się odsłonić. Pokazać co gnieździ się w jego zbolałej duszy. A on krzyczy, że nie rozumie. I krzyczy żądając pomocy. Uwagi.
Ale jest jeszcze ten drugi rodzaj. Ten przedstawiony na powyższej grafice. Subtelny...
"Zabij mnie... Pocałuj mnie... Pogrzeb mnie... Ale... Tylko spójrz na mnie..." To nie ma w sobie nic z krzyku. To nawet nie prośba. To błaganie bezradnego człowieka, który jest tak przeraźliwie bezbronny z powodu swojej samotności. Ta niewidzialna dla świata osoba poświęciłaby wszystko, byle tylko ktoś ją dostrzegł. I dla mnie to tak smutne... Bo ona nie zna żadnego sposobu, by się pokazać. By powiedzieć jak bardzo cierpi. Nie ma na to odwagi, wiary w siebie. Jest zagubiona, schowana przed światem i przestraszona. I wszystko co potrafi, to błagać w myślach. Powtarzać niczym litanię - delikatnie, cichutko, z nabożną czcią: spójrz na mnie... spójrz...
Jednak jest jeszcze ten trzeci przypadek. Ten, w którym prosisz by ktoś na ciebie spojrzał, ale spojrzał naprawdę - wprost do twego wnętrza. Bo on patrzy i nie widzi. I to jest... smutne. A im mocnej ci zależy tym to smutniejsze, boleśniejsze... A ty czujesz się pusty. I przeraźliwie samotny. Zwłaszcza, gdy patrzysz na tą osobę. 
Jednak z czasem dostrzegam, że po tym jak usilnie błagało się niebiosa o te spojrzenie, ono nie wystarcza. Pragnie się nie tylko spojrzenia. Potem chcesz rozmowy, śmiechu, dotyku... Chcesz być bliżej i bliżej, bo w końcu kogoś masz. Kogoś, kogo tak desperacko potrzebowałeś. Ale spojrzenie jest najłatwiejsze, dlatego najczęściej na nim się kończy. 
A ta chwila... Ten moment, w którym patrzysz na tą osobę, na jej ciepłe spojrzenie skierowane do ciebie. Spojrzenie, na które tak czekałeś i które stało się najlepszym jakie widziałeś. I pragniesz coś powiedzieć, ale ta osoba odwraca się i odchodzi. I tak za każdym razem. 
I im starsza jestem, tym wyraźniej dostrzegam, że spojrzenie którego tak pragnęliśmy staje się tym, czego nie można znieść. Bo jest tak piękne, bo jest tak pięknie skierowane do nas, ale dystans sprawia, że patrzy się na to jak na piękny obraz. I okazuje się, że chcemy tylko o tym zapomnieć. Zapomnieć o tym, że patrzył na nas ktoś, kto miał zwrócić na nas uwagę.
I zrobił to. Ale nie tak.

sobota, 14 grudnia 2013

Myślałam... I

WE ARE NOT LOVERS BUT MORE THAN FRIENDS


Moment, w którym zobaczyłem Cię po raz pierwszy 
Był jak sen
To za sprawą Twojego uśmiechu, który jest tak piękny jak u anioła
Jakby to było, gdybyś była tylko moja?
To wyobrażenie sprawia, że czuję się szczęśliwy

Dzielilibyśmy się słuchawkami
Uśmiechałabyś się do mnie, a promienie jaśniejącego słońca świeciłyby wprost na nas
Nie przejmowalibyśmy się spojrzeniami przechodniów
Czas, w którym patrzyłabyś na mnie, byłby zbyt cenny, żebym mógł go marnować
Chciałbym, żebyś wiedziała

Wyobrażam sobie Ciebie
Wyobrażam sobie jak uśmiechasz się do mnie
Wyobrażam sobie jak trzymasz moją rękę
Chciałbym rzucić na Ciebie zaklęcie, które sprawiłoby, że byłabyś moja
Wyobrażam sobie Ciebie
Wyobrażam sobie, jak śpisz w moich ramionach
Wyobrażam sobie, jak mnie całujesz
Wyobrażam sobie te wszystkie słodkie rzeczy

Buduję biały dom na zielonym wzgórzu
Tam oboje bawimy się na żółtych huśtawkach
Budzę Cię rankiem
Podając poranną kawę
To wyobrażenie sprawia, że jestem szczęśliwy

To jest inne od tych dziecinnych marzeń
Typu chodzenie po chmurach
Mój czwarty palec mówi mi
Rzeczywistość jest jak sen
Ale ten sen, ten sen różni się od zwykłych snów
Prawda jest taka, że miłość do Ciebie jest dla mnie jak marzenie

Każdego dnia wyobrażam sobie, że jestem przy Tobie
Wyobrażam sobie siebie
Siebie tulącego Ciebie
To marzenie jest takie wspaniałe

Wyobrażam sobie nas, każdego dnia
Wyobrażam sobie, że jesteśmy dwoma dopełniającymi się połówkami
Wyobrażam sobie nas poznających się coraz lepiej

Mam nadzieję, że mój sen stanie się jawą
Kocham Cię
Zostań przy mnie
Kocham Cię
Przyznaję się
Moje wyobrażenie miłości to Ty
(Tłumaczenie piosenki "IMAGINE" zespołu CN BLUE pochodzi z portalu tekstowo.pl)


Myślę, że większość osób odebrałaby tekst tej piosenki jako marzenie pary kochanków  o wspólnym życiu. Nie oszukujmy się też, że sens utworu jest inny, bo zapewne to nie prawda. A mimo to, ja nigdy, nigdy nie postrzegałam go właśnie tak. W swojej głowie bez problemu odtwarzałam każde wyobrażenie podmiotu lirycznego, ale bohaterowie tej historii nigdy nie patrzyli na siebie tym rodzajem miłości. 
Mówi się, że widzi się tylko to, co chce się widzieć. W moim przypadku ta piosenka dokładnie pokazuje jak trafne są te słowa. Bo bardziej cenię przyjaźń i właśnie to zawsze widziałam w oczach tej bezimiennej, ale szczęśliwej pary. Parę przyjaciół, najlepszych, tak bliskich, jakby byli mocno kochającym się rodzeństwem.
Nigdy nie odnalazłam innego powodu dla mojej fascynacji takim rodzajem więzi, niż to, że mam starsze rodzeństwo. Trójkę braci. Ale myśląc o tym, patrząc na innych, odkrywam, że gdyby nie kolosalna różnica wieku między nami, nigdy bym nie postrzegała ich przez tak niewiarygodny pryzmat. Są dla mnie najważniejsi na świecie, jak kolwiek źle by to nie brzmiało, bo mam rodziców i kocham ich. A jednak na to idiotyczne pytanie jakim jest: "Kogo kochasz najbardziej?" bez wahania, zawsze odpowiem: "Braci." Tylko że, no właśnie, więzy krwi nie są mi do tego potrzebne. I chyba tutaj jest pies pogrzebany. 
Kiedy pewnego dnia odkryłam, że tworzę opowiadania nie po to, by się wyrazić, a po to, by moc siebe zrozumieć, nastąpił  przełom. Bo i ja sama zaczęłam inaczej je postrzegać. Zaczęłam rozumieć dlaczego są właśnie takie. I im dłużej żyję z tą wiedzą, tym lepiej siebie rozumiem. Tym łatwiej mi siebie odbierać. I to naprawdę prawda, że najlepiej pozna mnie ten, kto czyta moje historie. Bo mimo, że ja sama się przed kimś nie otwarłam, on znalazł klamkę. Bo naprawdę jestem beznadziejna w mówieniu o swoich uczuciach. Naprawdę tego nie potrafię, bo zawsze brak mi słów. Ale kiedy tworzę postać - od zera - to łatwiej mi dac jej coś ze mnie. Bo wtedy mam czas na znalezienie odpowiednich słów. I ostatnio też tak było. 
Jestem w trakcie pisania długiej historii i mimo, że jestem dopiero w 1/4, to część którą już skończyłam, dotyczy dziewczyny, która jak żadna inna jaką stworzyłam, jest do mnie podobna. Ale mimo tego, że nie jest ani trochę przerysowana fizycznie, mimo że historia dzieje się w uprzyszłości i na swój sposób ona jest właśnie mną - tą, którą mogłabym być, taką z całą ceną jaką przyszłoby mi za to zapłacić - to nie ja. Bo A-Na miała i ma coś, co dla mnie zawsze będzie tylko wyobrażeniem. I nawet mimo tego, że tamta postać wie, że to straci, to jest to jednocześnie powód, dla którego ja tego nie zyskam. 
To nieprawdopodobna w swojej platonicznej relacji przyjazń kobiety i mężczyzny. Rodzaj więzi, którego nigdy nie potrafiłam opisać, bo tak beznadziejnie mocno go pragnęłam. Ale teraz było inaczej. Wizje pojawiały się w mojej głowie jakby były snem, a słowa same wypływały spod moich palców. Ale to jak dobrze czułam się wtedy w swojej wyobraźni sprawiło, że teraz za tym tęsknię. Tęsknię za czymś, czego nigdy nie miałam... A to dezorientujący ból. 
Wiem to, bo już tak tęsknię. Za kimś prawdziwym...
Poznałam kiedyś chłopca. Był dla mnie i wciąż jest przystojny, ale ponieważ nigdy nie postrzegałam go jako partnera, to najlepszym określeniem jakie mi się nasuwa myśląc o jego fizyczności jest, po prostu, piękny. Bo od chwili, w której poznałam jego sposób myślenia, zawsze, zawsze postrzegałam go tylko jak brata. A to dla mnie najlepszy rodzaj przyjaźni. Stopień więzi, w którym ludzie patrzą tylko na swoje wnetrza. I jeśli potrafię nadać temu słowa, opisać to, to dla mnie jest to taka chwila, w której on przychodzi do twojego domu po zmroku, bo z jakiegoś powodu nie możesz spać.  Kładzie się obok ciebie i przytula cię, bo wie, że tylko dzięki temu spokojnie zaśniesz.  Dla mnie to ten moment, w którym spoglądasz na niego, bo wiesz, że to o tobie myśli w tej chwili i gdy łapie twój wzrok uśmiecha się szeroko, bo on wie, co i ty myślisz w tej chwili. Dla mnie to ten moment, w którym gdy brak ci zapału do tego co zawsze stoi przed tobą, myślisz o nim i natychmiast uśmiechasz się szeroko, bo dzięki wizji jego osoby świat staje się piękniejszy. Bo masz go i wiesz, że ci pomoże. I że nigdy cię nie zostawi. Że nigdy nie opuści swojej siostrzyczki.  
Jak żeglarz i jego gwiazda. Gwiazda, do której płynie każdego dnia. Oni nigdy się nie dotkną, ale zawsze na siebie patrzą. 
A tamten poznamy chłopak nie jest nawet moim bliskimi kolegą. Minęło też tyle czasu, że niemal się z tym pogodziłam.  I choć wręcz niemoralnie płatoniczą sympatią darzę 99% procent mężczyzn i mogłabym otaczać się nimi z każdej strony, to on zawsze pozostanie na swój sposób wyjątkowy. Pragnienie spędzania z nim czasu, tak jak widzę to w swojej głowie, zawsze będzie moim niespełnionym, obezwładniającym marzeniem. I choć on nigdy się o tym nie dowie, zawsze będzie moim bratem. Zawsze będę kochać go właśnie tak. Bo zawsze był tym brakującym elementem. I tym, który sprawił, że zaczęłam zauważać własne priorytety. I zawsze będę mu za to wdzięczna. Mojemu czwartemu braciszkowi. 
Więc piosenka jest o parze kochanków. A ja zmieniłabym tą, często jakże ambiwalentną, ale niezwykłą, miłość na przyjażń. Dlatego nie tęsknię za piękną wizją miłości w tej piosence, a moja własną - piękna wizją przyjaźni. Tą z mojej głowy. 
I ktoś bliski powiedział mi, że to rozumie. Że wie, że tak niezwykły rodzaj więzi istnieje, bo sam tego doświadczył. I nie wie jak bardzo się z tego cieszę, ale ja nie wierzę. Bo bardzo długo tego pragnęłam, i bo wiem, jak skończyło się to u niej. Ta osoba, ta kobieta, jest najbliższą do mojego określenia więzi z drugą kobietą. Nazwanie jej siostrą to najwięcej ile mogę uczynić. Bo wolę braci...
I im starsza jestem tym bardziej dostrzegam, że przyjaźń z własną płcią jest dla mnie trudna... niewygodna... dziwna i obca. Staram się, ale wiem, że zbyt mało. A mimo to, nie chcę tego zmieniać. Ale przyjaźń z mężczyzną, posiadanie osoby, która byłaby dla mnie niczym rodzony brat, jest czymś o co walczyłabym jak lwica. Bo nie wyobrażam sobie życia bez rodzeństwa. Bez takiej więzi. I im starsza jestem, tym bardziej tego potrzebuję, i tym mniej w to wierzę.  

Dla mnie to inne od tych dziecięcych marzeń, typu chodzenie po chmurach...
Dla mnie to inne, ale tak samo nieosiągalne...

niedziela, 1 grudnia 2013

Miłość jest momentem, chwilą...

– Nadal jesteś nieszczęśliwa ze mną w swoich snach?
– Nawet jeśli... znajdź się w nich jutro... I pojutrze... I jeszcze... I jeszcze raz... 



I.
Ciepłe promienie słońca odbijały się od mojej twarzy i z jakiegoś powodu zapragnęłam spojrzeć na świat bez okularów przeciwsłonecznych w kolorze smolistej czerni. Schowałam je do torebki, a potem moja dłoń otarła się o materiał białej sukienki. Uśmiechnęłam się delikatnie i schwyciłam jej rąbek. Pod palcami czułam wypukłości wzoru. To takie odprężające uczucie... Biała sukienka z angielskim haftem to najlepszy rodzaj prezentu jaki mogłabym sobie podarować.
Tak bardzo skupiłam się na odbieraniu świata przez dotyk, że zapragnęłam zdjąć czarne szpilki i pokonać ostatnie metry do biura w bosych stopach. Opanowałam się jednak, ale i stanęłam w miejscu. Wtedy zdałam sobie sprawę, że patrzę na wielką fontannę z marmurowymi smokami - z daleka, bo wyłożony puzzlem plac, na którym stałam był tak ogromny. I przechodziłam przez niego przynajmniej raz w tygodniu od ponad pięciu lat, ale dopiero dzisiaj się tutaj zatrzymałam. Z jakiegoś powodu miałam wrażenie, że coś w moim postrzeganiu świata w tamtej chwili się zmieniło. Że dostrzegałam tysiące szczegółów, a jednocześnie patrzyłam na wszystko z daleka.
Spojrzałam w prawo. W miejscu, w którym kończył się plac, biegła alejka otoczona drzewami, pomiędzy którymi stały ławeczki. Na wielu z nich siedziały mamy z dziećmi lub rozmawiające uczennice. Padające z przeciwnej strony słońce pięknie przechodziło przez soczyście zielone konary drzew. Późna wiosna miała w sobie jakąś miękkość...
Wróciłam wzrokiem do majestatycznej fontanny kilkadziesiąt metrów przede mną. Nie spoglądałam w lewo. Nigdy nie miałam problemu z zauważeniem i zapamiętaniem co tam jest. Dwa, oszklone wieżowce, które dzieliło sto metrów horrendalnie drogiego pasa ziemi niczyjej. Ten bliżej mnie to FNC Entertainment, fizyczne miejscem mojej pracy. Ten drugi, to siedziba Samsung Electronics - kopalnia moich błędów. Filary nowoczesności i całkowite zaprzeczenie dla tego skrawka natury, w samym środku Seulu. Dlatego fontanna była lepsza.
Marmurowe smoki rozlewały wodę we wszystkich kierunkach, a promienie słońca nadawały kroplom pierwiastek życia. Bawiąca się w fontannie gromada dzieci uśmiechała się szeroko. Była głośna i rozbrykana... Pełna życia. Powinnam była oglądać to przez pryzmat tego, że są tam dzieci, ale utęsknienie z jakim na to patrzyłam brało się stąd, że mnie samej brakowało życia tego rodzaju. Nie życia dziecka, a myśli, że czasem można czuć się jak dziecko - szczęśliwie i beztroskie. I patrzenie na tych radosnych brzdąców oraz na błyszczącą w słońcu wodę sprawiło, że zrobiłam krok w stronę fontanny. Bo chciałam bawić się razem z nimi. Poczuć się jak dziecko. Cieszyć się z drobnych rzeczy, robić to całą sobą. Ale mojej opanowanie pojawiło się równie szybko jak zniknęło.
Cofnęłam się i zamykając oczy wzięłam głęboki wdech. I dopiero gdy byłam pewna, że moje opanowanie wróciło, otworzyłam oczy, by spojrzeć na świat z dystansu. Tak, jak nauczyłam się dawno temu. Tak, jak musiałam się nauczyć. Uśmiechnęłam się. Z jednej strony dlatego, że patrzyłam na coś naprawdę ładnego i to sprawiało mi radość, z drugiej kpiłam z samej siebie. Bo bez tych dwóch chłopców, którzy byli całym moim życiem - bez względu na to, jak bardzo to określenie mnie boli - jestem jak maszyna. I jak każde urządzenie mam włączający i wyłączający mnie wihajster, który sama stworzyłam, bo nie mogłam znieść piękna pewnej istoty. Wihajster, którego nie potrafię zniszczyć.
Odwróciłam się na pięcie patrząc na swoje buty, a wiatr rozwiał mi włosy. Zirytowana odgarnęłam je z twarzy, zaczesując palcami do tyłu i podniosłam głowę.
Świat się zatrzymał. Gwałtownie stanął w miejscu niszcząc wszystko na swojej drodze. A potem zaczął kręcić się w drugą stronę.
Powoli...
Jeszcze minutę temu nie wiedziałam dlaczego wpatrywałam się w tamtą fontannę. Dlaczego zupełnie bez powodu i bez mojej woli mój wzrok powędrował w tamtą stronę. Teraz stało się to boleśnie jasne. I mimo, że moje serce waliło jak oszalałe, mimo, że brakowało mi tchu i miałam wrażenie, że świat sypie się pod moimi stopami, szłam dalej.
Jak zawsze...
Wihajster już nie tylko działał, teraz zniewalał. Tak samo jak w czasach, kiedy został stworzony. Bo mogłam teraz tracić całe swoje jestestwo, ale moje ciało musiało iść przed siebie i patrzeć na niego jakby wcale tego nie robiło. A ja przypomniałam sobie jak to jest czuć każdą materię świata. Jak to jest odczuwać bodźce tak dogłębnie, tak boleśnie...
Starałam się wywierać swój naturalny uścisk na uchwyt torebki, by nie trzymać jej kurczowo, ale z drugiej strony bałam się, że wyśliźnie mi się z palców. Ale to, jak bardzo byłam wdzięczna, że mam właśnie taką, a nie malusieńką jak zwykle, było niemożliwe do opisania. Bo była moim jedynym punktem odniesienia do świata. Mimo, że byłam świadoma każdego oddechu, każdego ruchu i każdego kroku, to czułam się jakby ziemia pode mną miała się rozkruszyć jak zbyt cienka tafla lodu, a ja wpaść do lodowatej wody nim zdążę zareagować.
Ale to wszystko było tylko chwilą. Nic nieznaczącym momentem, w którym zgubiłam się w otchłani szoku. Zaskoczenia, którego nie powinno być.
Po raz pierwszy wszystko działo się tak wolno. Mimo, że szłam swoim naturalnym tempem - choć patrzyłam przed siebie nazbyt sztywno, łapiąc chwile, w których z powodu rozmowy przez telefon nie dostrzeże mojego wzroku - mimo, że on szedł sprężystym krokiem. Wszystko działo się tak wolno. Tak wolno w porównaniu z chwilami, w których musiałam biec z pędzącym światem, by nie dostrzegł mojego zainteresowania. Wtedy to też było chwilą, zbyt krótką, ale jakże cenną. Wtedy, kiedy mijałam go jakbym wcale go nie dostrzegała oraz za każdym, upartym razem kiedy na siebie wpadaliśmy. Wtedy to była chwila, to był moment, zbyt krótki. Ta teraz zdaje się nie mieć końca.
I patrząc na niego ukradkiem zrozumiałam dlaczego tak jest. Lata temu pragnęłam go spotykać, ale wtedy to wynikało naturalnie, a nawet jeśli nie, to nie było w tym nic niewłaściwego. Teraz, choć pragnęłam tego mężczyzny każdym tchem mojej duszy, to w tym spotkaniu nie było nic naturalnego. To nie uśmiech losu. On tu jest, a ja mijam go, bo sama tego chciałam. Bo sama go tutaj sprowadziłam. A ponieważ tak destrukcyjnie się tego wstydzę, to ta chwila, ten moment, który powinien być tak piękny, swoją długością odbiera mi rozum.
Ta chwila nigdy nie powinna była się wydarzyć, ale on naprawdę szedł przede mną. I był piękniejszy niż to zapamiętałam, i piękniejszy niż byłam w stanie to sobie wyobrazić w najpiękniejszym śnie. Włosy tak ciemne, że prawie czarne, na pozór niedbale zaczesane do góry. Czarne jak piekło, wielkie oczy, otoczone wachlarzem nieprzyzwoicie długich rzęs i ten wzrok... To spojrzenie zawsze było tak niemożliwe do odczytania, że całe moje istnienie szarpało się, by dowiedzieć się co ono mówi. A jego twarz... Kości policzkowe stały się bardziej ostre, ale mimo to wciąż wyglądał jak chłopiec. I na Boga, żaden Azjata z tym młodym wyglądem nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak on. Jak zawsze tylko on... Bo to spojrzenie dorosłego człowieka i twarz dzieciaka, ten kontrast okazał się być wszystkim czego pragnęłam całe życie. I choć wiedziałam o tym, to widząc go miałam wrażenie, że patrzę na niego po raz pierwszy. Tak wielkie robił na mnie wrażenie. A on tylko był.
A jednak... aż był.
Jego biała koszula miała niezapięte dwa pierwsze guziki, co niemoralnie przyciągało mój wzrok do jego klatki piersiowej, a nie mogłam sobie pozwolić by patrzeć.
Nigdy.
Czarne, bardzo wąskie spodnie opinały mu biodra, a marynarka w tym samym kolorze przewieszona była przez prawe przedramię, które trzymało czarną aktówkę od Thomasa Browne. Jego palce, trzymające biały, duży smartfon, były długie i delikatnie opalone, tak jak jego twarz. Te dłonie... Nie założył jeszcze okularów przeciwsłonecznych i wisiały w miejscu pierwszego zapiętego guzika jego koszuli, ponad miejscem w którym rozpoczynał się mostek... Zdawał się też być wyższy niż to zapamiętałam... Szczupły, naturalnie umięśniony i wysoki... Przepiękny.
Był coraz bliżej mnie, a ja nie mogłam na niego spojrzeć bez względu na to, jak bardzo tego pragnęłam. Co więcej, im bliżej byliśmy siebie, tym większe było prawdopodobieństwo, że on spojrzy na mnie. A ja nie mogłam o tym wiedzieć. Bez względu na wszystko... na każdą myśl, na każde uczucie. Jak zawsze... Jak zawsze mogłam mieć tylko dumnie uniesioną głowę i oczy utkwione w miejscu, do którego zmierzałam. Bez względu na wszystko...
A potem stało się coś, na co tak czekałam, choć szybciej niż byłam na to przygotowana. Podmuch wiosennego powietrza, który uderzył mnie w twarz, przyniósł ze sobą zapach, który kochałam ponad wszelką miarę. Woń, którą rozpoznałabym w każdym miejscu i o każdej poprze. I prawdopodobnie zaprzedałam duszę diabłu, by w tamtej chwili zachować kamienną twarz bizneswoman, zamiast jęknąć przeciągle czując zapach, którego brakowało mi przez ostatnie kilka lat. Zapach, którego nie potrafiłam odnaleźć bez względu na to jak długo szukałam, a przeszłam cały świat by go znaleźć, bo był najpiękniejszym z jakim kiedykolwiek się spotkałam. Ale nigdy nie potrafiłam rozróznić ile w tej mieszance jest jego zapachu, a ile jego perfum, którymi był przesiąknięty, a które zawsze płynęły za nim. I choć marzyłam, by kiedyś móc wtulić się w jego tors, by być jeszcze bliżej niego, to czując je wszystko traciło znaczenie. Choć świat dawno temu się rozpłynął w gorącu tłumionych uczuć i pragnień, to to było jak ręka anioła.
Bo nie mogłam go widzieć.
Bo nie mogłam o nim marzyć.
Bo nie mogłam do niego mówić.
Ale mogłam go czuć.
Czuć jakąś jego część chociaż tak. Wdychać jego istnienie. Mieć swoje pragnienie głęboko w sobie. Wyobrażać sobie, że rozchodzi się po moim organizmie wraz z tlenem, przechodząc przez każdą cześć mnie, by trafić do duszy i w niej pozostać.
Miałam wrażenie, że każdy ruch jaki wykonują moje nogi, jest nagrywany i odtwarzany przed moimi oczami. Że każdy stukot moich obcasów, każde dotknięcie ziemi i oderwanie stopy od niej jest nienaturalnie głośne. A im bliżej byliśmy siebie, tym bardziej wydawało mi się, że przechodzę przez powietrze tak gęste, że zmieniło stan skupienia. Ale on był coraz bliżej, a dwie strony mnie walczyły ze sobą, choć obie zanosiły się płaczem. Ta pierwsza, ta lepsza, pragnęła, by on zniknął jak najprędzej. By wszystko się skończyło, a ja odzyskałabym upragnioną wolność. Ta druga, ta idiotka, która go tu sprowadziła, chciała zatrzymać świat, by ta chwila nigdy się nie skończyła. By on na zawsze pozostał przede mną. By był tak blisko...
Jeden krok...
A potem zaleźliśmy się obok siebie, a świat stanął w miejscu. Czekał, aż wspomnienie, które pojawiło mi przed oczami się skończy i zniknie, jakby zawsze było tylko snem. Ale było moim uczuciem. Moim momentem. Zawsze...
Tamtej nocy, w której sen zwrócił moją uwagę na coś, czego w swoim roztrzepaniu nie potrafiłam dostrzec, moje przyciąganie się zmieniło. Nie pchało, nie ciągnęło mnie, ku ziemi, a do niego. Bo jego ciemne oczy, jego niemożliwe do rozszyfrowania spojrzenie było tym, co pragnęłam znać. Ale następny dzień stał się tym, który zaprzepaścił cały mój rozsądek. Wszystko, co mogło mnie później ocalić. Ale zobaczyłam to wtedy i nie zapomnę tego momentu do samego końca.
Tamta chwila zmieniła całą mnie.
Szkolny korytarz. Zupełnie pusty i cichy. Lekcje trwały już od kilkudziesięciu minut, a ja szłam przez niego wracając od jednego z nauczycieli, do którego wysłano mnie na lekcji. Nie pamiętam po co, nigdy też sobie tego nie przypomnę, bo nie pamiętam z tamtego dnia nic poza tamtą krótką chwilą. Nie pamiętam, bo wszystko o czym myślałam tamtego dnia to mój sen. I te oczy... Szłam obok schodów zabudowanych ścianą i nie docierały do mnie żadne bodźce zewnętrzne. Wedy mogłam sobie na to pozwolić, bo nikt nie mógł tego zauważyć. Do zakończenia schodów dostawiony był szeroki filar, za którym musiałam skręcić, szłam jednak tak blisko niego, że nie widziałam nic poza nim. Wtedy do niego dobiłam. To był pierwszy raz, kiedy się z kimś zderzyłam. Ale też pierwszy, w którym byłam tak bardzo pochłonięta własnymi myślami. Na ziemi wylądowałam prędzej niż zdążyłam to zauważyć. Najpierw jednak zarejestrowałam zapach jaki mnie uderzył. Zapach, który uznałam za najpiękniejszy z jakim się spotkałam. Był idealny. A potem otworzyłam oczy i mój świat się skończył.
Dobiłam do niego, właśnie do niego. Zderzyłam się z osobą, o której bez ustanku myślałam od ponad sześciu godzin, o osobie przez którą praktycznie zarwałam noc. Te ciemne oczy, ta twarz bez jednej skazy i to spojrzenie, którego nie skierował do mnie nigdy potem... Zrobił krok, a potem pochylił się nade mną i wyciągał rękę, by pomóc mi wstać. W jego oczach była troska. Nie wiedziałam czy nie potrafię złapać tchu z powodu tego, że najpierw zderzyłam się z jego torsem, a potem z podłogą, czy dlatego, że to naprawdę się dzieje. Trochę niezdecydowanie wyciągnęłam dłoń, którą on złapał mocno i pewnie. Była ciepła i dużo większa od mojej, i zdawało mi się, że pasują do siebie idealnie... Pociągnął mnie pewnie w górę, a potem położył drugą dłoń na moich plecach, by utrzymać mnie jeśli stracę równowagę.
Tamten dotyk czułam na sobie zawsze kiedy o nim myślałam...
Ale poza tym, że moje serce waliło jak oszalałe, a spojrzenie mówiło, że wciąż jest w szoku, nic się nie wydarzyło. Nie było tego prądu przechodzącego przez nasze ciała, o którym tak szumnie pisano. Nie było zahipnotyzowanych, utkwionych w sobie spojrzeń. Nie było żadnej chemii. Ale w jego spojrzeniu wciąż była troska. Ten szczególny rodzaj ciepła, którego nie skierował do mnie nigdy potem. Była, dopóki nie puścił mojej dłoni, kiedy zauważył, że już wszystko ze mną w porządku. Potem niemal jednocześnie powiedzieliśmy "przepraszam". Wtedy moja chwila się skończyła. Wyminął mnie i odszedł w swoją stronę. A ja zachowywałam się jak automat. Jak automat, którym zostałam od tamtego dnia. Nie myśląc o tym co się dzieje szłam na zajęcia, a kiedy dotykałam klamki drzwi swojej klasy zadzwonił dzwonek zwiastujący koniec moich lekcji. Weszłam do niej, zabrałam rzeczy i wyszłam ze szkoły. I dopiero siedząc w swoim ogrodzie potrafiłam się rozpłakać.
Te słowa... "przepraszam"... wypowiadaliśmy je każdego dnia. Każdego. Ale poza tym pierwszym razem, nigdy, nigdy nie spojrzał na mnie ze zmartwieniem w oczach. Nawet kiedy spadałam ze schodów, a on był tuż obok.
Tamto spojrzenie, tamto uczucie i tamta chwila, zniszczyły wszystko. Bo gdybym nigdy nie widziała, że może tak na mnie patrzeć, mogłoby mi przejść. Mogłabym trzymać się tego, że to nie chłopak dla mnie. Ale widziałam to raz. I to wystarczyło. Wystarczyło, by mój świat, całe moje istnienie zaczęło kręcić się po orbicie jaką była ta osoba. Bez względu na to, że przed tamtym zderzeniem też tak się czułam. Chodziło o to, że teraz stało się to czymś stałym. Niezmiennym. Zamkniętym w czasie.
Moje uczucie, mój moment. Chwila, której potem zawsze wyczekiwałam. Marzyłam, że to nie ostatni raz. Marzyłam, że to coś znaczy... Marzyłam.
Moje uczucie. Mój moment.
Moje wspomnienie się skończyło, a czas wskoczył na swoje miejsce i zrobiłam kolejny krok. Czułam się jakbym żegnała się z nim w tej chwili. I jakbym patrzyła na ostatni odcinek jakiejś łzawej dramy, w której wszystko jest piękne, ale tak patetyczne. Ale mnie nie czekało szczęśliwe zakończenie za dziesięć minut. Ja musiałam iść dalej, przed siebie. Musiałam.
Podobno miłość jest uczuciem... ale mnie nie wolno czuć.
Minęłam go. Minęłam, a czas jaki trwał od zobaczenia go do teraz nie był nawet pełną minutą mojego życia. I odwracając się teraz, choć wcale nie mogłam tego zrobić, zobaczyłabym tylko jego plecy. Nie widział mnie już, a więc wihajster mógł wyłączyć maszynę jaką się stałam. Wtedy też opadły wszystkie maski. Wtedy się rozpłakałam. I choć wciąż nie mogłam wydać żadnego dźwięku w obawie, że go usłyszy, mogłam płakać. Mogłam wylewać z siebie wszystkie, tak skrajne, emocje. Bo chciałam go przy sobie mieć i nie wolno mi było go mieć.
Rozsądna część mnie marzyła o tym, że jednak go nie spotka. Rozsądna część mnie błagała o to los. Ale jak mogłam łudzić się, że tak będzie, skoro nawet jego biuro jest na tej samej wysokości co moje? Wystarczyło, że wyjrzałabym przez okno i wytężyła wzrok, a zobaczyłabym go tam. Sprowadziłam go tutaj, choć nie wolno mi było się tak zachować. A moja kara jest słuszna. Ale przecież zostanie mi wymierzona raz po raz w przyszłości, a z tą świadomością nie potrafię sobie poradzić.
Naprawdę pragnęłam móc się teraz odwrócić i na niego spojrzeć. Chciałam go mieć... Ale on zawsze był tylko chwilą. Uczuciem. Momentem, którego nie mogłam mieć.
Wiedziałam, że idę tym samym tempem co wcześniej, ale teraz na mojej twarzy nie było już nawet cienia opanowania. A im bliżej byłam obrotowych drzwi FNC Entertainment, im dalej byłam od niego, tym bardziej odbijało się to na całym moim ciele. Na oślep sięgnęłam do swojej czarnej aktówki od Mulberry w poszukiwaniu identyfikatora. Chwyciłam go kurczowo, a potem pchnęłam obrotowe drzwi, wręcz zwalając się na nie. Machnęłam głową, a włosy zasłoniły mi twarz. Spróbowałam wziąć głęboki wdech, ale wyszedł z tego tylko jęk. Weszłam przez drzwi i nawet nie zatrzymując się podniosłam identyfikator pokazując go ochronie. Wiedziałam, że była zaskoczona, bo nigdy nie widziała mnie tak nieprofesjonalnej - gwałtownej, nieuprzejmej i głuchej na cały świat. Pognałam przed siebie, niemal biegnąc, by odnaleźć swój cel, toaletę dla personelu. Zamknęłam się w niej, a potem, osuwając się po drzwiach, zaczęłam wyć. Płakałam głośno i rzewnie. Płakałam tak, jak prawdopodobnie jeszcze nigdy. Nie tak, jak tamtego dnia w swoim ogrodzie. Nie tak, jak tamtego dnia, kiedy dowiedziałam się, że naprawdę będzie tutaj pracował. Bardziej, niż w dniu, w którym wyjeżdżałam z miejsca, w którym oboje mieszkaliśmy. I bardziej, niż po każdej nocy, w której mi się śnił.
Trzęsłam się i dusiłam, ale obraz jego idącego w moim kierunku w tym biznesowym wydaniu, tak pięknego, tak pasującego do wszystkiego wokół, nie chciał mnie zostawić. Ta wizja zdawała się odtwarzać w mojej głowie w zwolnionym tempie.
Wciąż i wciąż.
Ale choć żałowałam, że doprowadziłam do tego spotkania i choć było ono powodem mojego płaczu, to będę je kochać. Kochać dopóki nie dojdzie do innego...
Rozpłakałam się jeszcze rozpaczliwiej.
Wierzyłam, że moje zauroczenie będzie chwilą... Momentem. Wierzyłam cały czas...
Nie było.


II.
Rozmawiałem przez telefon zirytowany faktem, że jeśli nie zrobię czegoś sam, to to nie będzie gotowe na czas. Podniosłem wzrok i zobaczyłem białą dziewczynę stojącą kilka metrów ode mnie i wpatrującą się w fontannę ze smokami. Z nieznanego sobie powodu utkwiłem wzrok w jej brązowych włosach. Sięgały prawie pasa i pokręcone były w delikatne spirale, które uwydatniały jasne refleksy w ich kolorze. I patrzyłem na nie bo kojarzyły mi się z jakimś wspomnieniem, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć co to było.
Zrobiła pół kroku w przód, a potem cofnęła się. Jakby opanowała się przed zrobieniem czegoś złego. Zdawało mi się, że potem się uśmiechnęła. Opuściła głowę jakby była zawstydzona, a włosy zakryły jej twarz. Sekundę później gwałtowny podmuch ciepłego wiatru rozwiał jej włosy, które wylądowały na jej twarzy. Odgarnęła je do tyłu podnosząc głowę. Odwróciłem wzrok starając się na powrót skupić na rozmowie, ale... Byłem zaintrygowany.
Byliśmy coraz bliżej siebie, a ja uparcie pragnąłem sobie przypomnieć dlaczego wydaje mi się, że z kimś ją kojarzę, choć wcale jeszcze jej nie widziałem. Pozwoliłem sobie spojrzeć dopiero kiedy była na wyciągnięcie ręki. I odpowiedź stała się idiotycznie wręcz oczywista. Ale chyba dlatego byłem tak zaskoczony. Ona nigdy nie wyglądała jak jedna z tych dziewczyn, które poznałem, a które interesowały się kulturą Azji. Nawet patrząc na nią teraz nie wydawała się w żaden sposób upodabniać do Azjatek. Ale jest tutaj. Zdaje się tutaj pracować. Dziewczyna, do której dobijałem każdego, każdego dnia. I poznałem ją po włosach... Byłem tak zaskoczony swoim odkryciem, że zamiast ją minąć stanąłem w miejscu i przestałem słuchać tego, co mówi się do mnie przez telefon. Zresztą, chwilę później po prostu się rozłączyłem.
Przypomniałem sobie tamten dzień, w którym wpadłem na nią po raz pierwszy i porównałem to z tym, co widziałem chwilę wcześniej. Wtedy zdawała się być zagubiona, a w pewien sposób nawet trochę przerażona. Nigdy potem jej takiej nie widziałem. Później jej spojrzenie zawsze było pozbawione wszelkich emocji, patrzyło gdzieś ponad wszystko. Pod tym względem nikt nie był tak do mnie podobny... Ale teraz te cechy zdawały się być maksymalnie wyostrzone - bizneswoman, która zmierza do firmy, nie myśląc o niczym poza pracą.
Odwróciłem się i patrzyłem jak odchodzi. Ubrana w białą, kloszowaną sukienkę z angielskim haftem, przypominała szkolną wersję siebie. Tylko szpilki, ciemne oczy i czerwone usta ją zmieniały. Poza tym, nie wydawała się być inna. Sięgnęła do torebki, szukając czegoś zawzięcie, a potem za mocno pchnęła obrotowe drzwi, przez co niemal się przewróciła. Sekundę później zniknęła mi z oczu.
Przypomniało mi się o czym pomyślałem kończąc szkołę: Jeśli znów na siebie wpadniemy, nie będę zaskoczony.
Ale byłem.
Odwróciłem się na pięcie i poszedłem przed siebie.


“I just imagine that I’m just putting a message in a bottle and sending it out to the ocean, and the person who I’m writing about is maybe someday going to get it. 
But even if they don't… it’s important that you said it.”
Taylor Swift


KONIEC

blog wspiera akcję:

blog wspiera akcję: