poniedziałek, 23 grudnia 2013

1. Wybacz mi, ale byłabyś piękna jako puszysty rudy kot

WIDZISZ RÓŻNICE, KTÓRYCH MIĘDZY NAMI NIE MA
WIĘC NIE TWÓRZ ICH



1.


Jeśli kiedykolwiek spodziewała się, że ten widok nie sprawi, iż jej serce zacznie szybciej bić, a na usta wpłynie niekontrolowany, szeroki uśmiech, to nigdy nie sądziła, że ta okrutna możliwość okaże się prawdą. I prawda ta powinna sprawiać jej niewyobrażalny ból. Ból rodzący się w piersi, w prawą stronę od serca, w mostku, który duszącym paraliżem rozprzestrzeni się po całym ciele. Ale tak nie było. Siedziała zgarbiona na wyrzuconym przez morze pniu starego drzewa, którego jedyna gałąź przypominała drewnianą wersję ostrego miecza Jin Gum, którego dobywał koreański wojownik. Jej dżinsy były całkowicie mokre, w miejscu w jakim stykały się z wilgotną korą drzewa, jednak zimno materiału nie sprawiło nawet, że poruszyła się choć o milimetr. Pod stopami miała miliardy czarnych kamyczków wulkanicznych, które w tym miejscu zastępowały piaszczystą plażę. Ich głęboki kolor jeszcze godzinę temu całkowicie zlewał się z nocnym niebem. Teraz było szczelnie zakryte warstwą ciemnych chmur, które tylko czekały, by wraz ze wschodem słońca odsłonić niebo. Wystarczyłoby, by delikatnie odwróciła głowę w prawo, a zobaczyłaby fale w kolorze rozbielonego turkusu zmieszanego z ciemnoszarą zielenią, rozbijające się o skały w kolorze ciemnego grafitu, które były kwintesencją zamrożonego w czasie, płynnego jądra ziemi. Było zimno, wiał wiatr, ubrania miała wilgotne, a ciało przemarznięte, ale miejsce, w którym była powinno wprawiać ją w zachwyt, jakiego ani myślą, ani słowem nie potrafiłaby wyrazić. Ale tak nie było. Bo choć czas mijał, ona wciąż nie widziała. Nie potrafiła spojrzeć na widok, do którego dążyła całe życie. Jej oczy wciąż były w tych samych miejscach, daleko stąd. Z nimi.


Stał na wzniesieniu i popijając kawę podziwiał widoki. W pewien sposób cieszył się, że większość ludzi jacy z nim są, dostrzegają o tej porze dnia i w takiej pogodzie piękno tego miejsca. Tą magię skrywającą się w głębi kolorów, które teraz tworzyły ciemny obrazek. Najdłużej patrzył na wodę. Na jej kolor w tej chwili, który tak mało osób uważało za piękny; na pieniące się bałwany, które wielkimi jęzorami unosiły wodę, by w zetknięciu z jej płaską częścią, przedrzeć się w głąb i tworząc pianę zniknąć niczym Mała Syrenka; Patrzył na biało-szare ptaki, których pióra w tym ubogim świetle miały grafitowy kolor, a białych plamek na czarnym kuprze wcale nie było widać. Na to, jak zataczają koła nad oceanem i sokolim wzrokiem wypatrują ryby, która stanie się ich śniadaniem. Ryby, która chciała płynąć zbyt blisko powierzchni i za swą chciwość zginie, gdy tylko mewa ją znajdzie, by zaraz potem zmienić kolisty tor swojego lotu i zanurkować szybko, łapiąc swoją zdobycz, w swój pokaźny dziób; Patrzył też na niebo. Szukał w nim zmian. Spoglądał czy nie przejaśnia się od wschodu dając tym znak, że właśnie wzeszło słońce.
Mogło być zimno, wilgotno i wietrznie, ale dla niego wpatrywanie się w wodę było drugą naturą. Czymś, co stało się nieodzownym elementem jego dorosłości po tym, jak dorastając musiał opuścić miejsce, które na zawsze będzie jego domem; po tym, jak będąc szkrabem kochał ocean, ale nie doceniał go tak, jak powinien, bo on zawsze był na wyciągnięcie jego drobnej, jeszcze pulchnej, rączki. Wiec stał na tym wzgórzu, a za nim krzątało się małe mrowisko ludzi. I jak długo nikt nie zwracał na niego uwagi, tak długo mógł sobie pozwolić na tą chwilę zapomnienia o poranku, z kubkiem czarnego, mocnego płynu, który rozgrzewał i dość brutalnie orzeźwiał zaspany umysł.
Skierował wzrok odrobinę niżej i rozglądał się po ciemnej, w tym miejscu dosłownie czarnej plaży. Nie było na niej żadnych ptaków, zbłąkanych psów czy ambitnych ludzi, którzy wstawali przed świtem, by wyjść pobiegać, z powodów najróżniejszych. Jego wzrok ślizgał się od tych najbardziej oddalonych od niego miejsc, by w końcu dotrzeć do miejsca w którym stał, by potem zrobić głęboki wdech, dzięki któremu poczuje aromat czarnej, mocnej kawy zmieszany z słono-rybnym zapachem oceanu i egzotyczną roślinnością Jeju (pol. Czedżu). I z tą aromatyczną mieszanką w swoim ciele z uśmiechem odwróci się i uda się do pracy.
Stało się jednak inaczej.
Sto metrów od niego, i trzy od miejsca do jakiego dopływały fale, morze wyrzuciło szeroki konar jakiegoś spróchniałego drzewa. Jednak był on tyle mocny, by utrzymać na sobie ciężar siedzącej na nim osoby. Dziewczyna, na którą patrzył miała ogniście rude, długie do pasa, proste włosy, które rozwiewał wiatr. Ona sama nie ruszała się wcale. Nie potrafił oderwać oczu od tego ognia, który miała na głowie, a który zdawał się płynąć po plecach niczym lawa. W tym świetle one nie mogły mieć tak żywego, tak ciepłego koloru, a jednak wybijały się z całego krajobrazu, jakby miały swoje własne światło. One nie były czerwone. One nie były rude. I nie były też pomarańczowe. One były ekstremalną mieszanką tych kolorów i złotych, niemal żółtych refleksów. A on całym sobą pragnął poznać ich właścicielkę.
Odwrócił się na pięcie i długim, sprężystym krokiem poszedł w kierunku ciemnozielonego namiotu z zaopatrzeniem. Odłożył swoją z kawę na stolik, na którym stały wielkie termosy. Wziął jeden z kartonowych kubeczków i nalał do niego gorącej, płynnej kofeiny. Debatował chwilę czy powinien nasypać cukru, jednak stwierdził, że jeśli lubi gorzką kawę to jedna łyżeczka, nie będzie okropną zbrodnią, a jeśli z kolei lubi ją posłodzoną, to przynajmniej nie będzie całkowicie gorzka. Zamieszał dokładnie białym, cieniutkim mieszadełkiem z plastiku, a potem wrzucił go do kosza na śmieci, którego długo nie potrafił odnaleźć. A nie mógł wiedzieć gdzie jest ów pojemnik, bo jemu już gotowy napój przyniosła jego menadżerka. Sytuacja była dla niego o tyle irytująca, że dziewczyna w każdej chwili mogła odejść, a to stało się dla niego niemożliwym do zaakceptowania. Kartonowy kubek w kolorze carmelu nakrył równie białą i równie plastikową zakrętką jak imitacja patyczka, którego przed chwilą próbował się pozbyć. Chwycił swój i jej kubek w dłonie, a potem przyjrzał się im i z jakiegoś nieznanego sobie powodu cieszył się na ich podobieństwo. Wyszedł z namiotu i poszedł w kierunku miejsca w jakim siedziała. Musiał przy tym minąć całą ekipę, by zejść na ścieżkę prowadzącą na tamten skrawek plaży i cieszył się jak nigdy, że nikt nie zwraca na niego uwagi.
Jego czarne, wysokie, buty z trzema parami haczyków były przeplecione sznurówką i dwukrotnie, mocno zasznurowane na cholewce, tak, że opinały ciemne spodnie, jakie były w nie wsadzone. Ich wysoka gumowa podeszwa, o traperskim spodzie, która jak gwarantował producent miała być nieprzemakalna, teraz do polowy topiła się w brunatnym, wilgotnym pisaku, by już metr dalej wydawać stłumiony chrzęst, po zetknięciu się z czarnymi kamykami jakimi była wyścielona plaża.
Był już tak blisko niej, że powinna była go słyszeć, jednak wciąż ani drgnęła. A kiedy wzmógł się wiatr i jej ogniste włosy zaczęły falować jeszcze gwałtowniej, poczuł, że przyśpieszył swój krok. Był jej tak ciekaw, że czuł jak podekscytowanie rozlewa się po jego ciele, a jednocześnie staje się przerażony sytuacją jakiej idzie na spotkanie. To były uczucia z jakimi niezwykle rzadko spotykał się w kontakcie z ludźmi. I mógł nie być całkowicie tego pewien, ale z jakiegoś powodu intuicja podpowiadała mu, że tak czuł się czekając na spotkanie tego dnia, w którym dowiedział się, że będzie mieć nowego menadżera. On doskonale pamiętał tamten dzień, bo wiele zmienił w jego życiu. 
Był spięty i trochę zły. Nie chciał zmieniać czegoś, co tak świetnie się sprawdza. A potem poznał ją i był zirytowany, i wcale nie chciał z nią pracować. Wydawała mu się odpychając. Ale wystarczyło, że usłyszał jej ciętą ripostę w jego kierunku, by zrozumieć, że to jej image. Lepsza wersja maski. I że tak naprawdę dobrze go rozumie. Akceptuje. Nigdy potem nie było dnia, w której pomyślałby o niej z niechęcią. I miał nadzieję, że to przeczucie będzie dobrą wróżbą.
Od chwili, w której zobaczył te włosy wiedział, że nie jest Azjatką. Nie miał na to przypuszczenie żadnego dowodu, ale było tak silne, że nie miał żadnych wątpliwości. To przeczucie, że nie są zafarbowane tylko wzmagało jego zainteresowanie i ekscytację charakterem dziewczyny o takich włosach. Usiadł obok niej niemal ocierając się swoim ramieniem o jej. Dopiero wtedy drgnęła i spięta spojrzała na niego.
Była niepomiernie zaskoczona kiedy zdała sobie sprawę, że ktoś obok niej siada. Jak mogła nie zauważyć, że podchodził? Powinna była usłyszeć chrzęst kamieni jaki wydawały buty w zetknięciu z tym kawałkiem plaży. Ale była też zaniepokojona. To było puste miejsce, dosyć głośne z powodu szumu fal i było ciemno, a w około zupełnie nikogo. Azjata czy nie – mógł zrobić cokolwiek chciał. Instynktownie rozejrzała się dookoła nim przyjrzała się kim jest osoba jaka obok niej usiadła. Dwieście metrów dalej, na wzniesieniu zobaczyła całą grupę ludzi, rozstawiających filmowy sprzęt lub tych którzy gnieździli się pod namiotami w kolorze butelkowej zieleni. To sprawiło, że niepokój o własne życie natychmiast ustał. Spojrzała na przybysza i natychmiast spuściła wzrok. Powinna była przyglądać się się mu z absolutnym zachwytem, a jednak jego bliskość ją peszyła. Jego oczy były uosobieniem wszystkiego tego co powinno ją zwalać z nóg, własnie teraz, kiedy tu była! Ale tak nie było. A ona czuła się przytłaczająco zagubiona.
- Przyniosłem kawę - powiedział rozbawiony jej reakcją, choć nie wiedział co mogła znaczyć, jednocześnie wyciągając w jej kierunku kawę. Bardzo wątpił, by mieszkała tutaj od dawna lub by znała koreański. Wiedział, że nie powinien tak zakładać, bo mogło się okazać to obraźliwym dla niej, ale gdyby jednak, to mówiąc po angielsku nie wprowadzi ją w zakłopotanie brakiem znajomości tutejszego języka. - Zauważyłem, że siedzisz tu już jakiś czas i pewnie zmarzłaś. Nam jej nie zabraknie. 
Uśmiechnął się ciepło, ale nie mogła tego widzieć.
- Dziękuję – powiedziała chwytając kartonowy kubek. Był cudownie ciepły, dlatego zaraz potem owinęła wokół niego i drugą dłoń. Zrobiła łyk, odrobinę parząc się przy tym w język i choć kawa była zupełnie przeciętna to w tej chwili zdała jej się być najlepszą pod słońcem. - Dziękuję – powtórzyła raz jeszcze i tym razem nie spuściła wzroku. 
- Morze jest piękne, ale mimo, że siedzisz tu tyle czasu, myślę, że nie przyszłaś na nie patrzeć.
- Przyszłam... - Przeniosła wzrok na wodę i wpatrywała się w nią pustym wzrokiem. A potem powiedziała prawdę. - Przyleciałam tutaj, żeby zobaczyć piękno tej wysypy... I nie widzę go. Nie potrafię skupić na nim wzroku.
- Więc na co patrzysz? O czym myślisz?
Naprawdę miał nadzieję, że z nim porozmawia. A ona naprawdę to zrobiła.
- O dwójce mężczyzn, od których powinnam uciec przyjeżdżając tutaj. O dwójce mężczyzn, którzy są tym samym błędem.
Dlaczego?
- Bo odchodzili i wracali. Ale ja zawsze chciałam by wracali. A oni nigdy nie chcieli zostać.
- Jak długo to trwa?
- Ten drugi był odzwierciedleniem tego pierwszego, tylko w innym miejscu.
- Był?
- Tak. Bo nie chcę z nimi kontaktu, ale w moich myślach wracają jak bumerang. I nie mam nikogo, kto potrafiłby mnie od nich uwolnić.
- Kochasz ich?
- Kochałam wszystko to, czym powinniśmy byli dla siebie być... Ale... Zawsze któreś chciało więcej... A tak nigdy nie powinno było być.
Jej głos był odległy, cichy i przytłumiony. A on nie potrafił spuścić z niej wzroku, tak bardzo był oczarowany. Gdyby znał ją wcześniej widziałby jak bardzo jej fizyczność się zmieniła. Że cała skurczyła się o połowę. Że jej ukryte pod makijażem cienie pod oczami nie są naturalne, a jest to efekt nieprzespanych nocy. Że jej ciało jest wychudzone i zmęczone, ale nie pracą, a kilkugodzinnym bieganiem. Bieganiem, do którego zmuszała siebie jeszcze przed świtem, bo każdej nocy nie sypiała więcej niż trzy godziny. Gdyby znał ją dłużej, wiedziałby, że jej kości policzkowe, kiedyś opatulone były przez pucołowate policzki, teraz jednak były ostro zarysowane. Bo jedyne co wyciągała z lodówki, to butelka wody. I gdyby znał ją dłużej, wiedziałby, że przyjazd tutaj uratował jej ciało. 
Choć ona sama jeszcze o tym nie wiedziała.
-  Jak sama sprawdziłaś, siedzenie tutaj nie sprawi, że o nich zapomnisz.
Oderwała wzrok od fal i utkwiła w nim.
- Od kiedy jesteś na Jeju?
Wyciągnęła lewą rękę i spojrzała na swoje małe marzenie od Thomasa Sabo. Zegarek był na bransoletce wykonanej z białych płytek ceramicznych w środku i stali nierdzewnej w kolorze różowego złota. Tarcza natomiast była zrobiona z masy perłowej, z czarnym autografem twórcy, pod dwunastką, w tym samym różowym złocie co zapięcie, wskazówki oraz koperta, która wysadzana była cyrkoniami. Pod złączeniem wskazówek była tarcza sekundnika, która przypominała małe słońce.
- Od trzech godzin i czterdziestu siedmiu minut.
Uśmiechnął się na jej dokładność.
- Właśnie wstało słońce - powiedział, a ona odwróciła się, żeby zobaczyć, czy miał rację. Miał. Jego czerwona łuna śmiało przedzierała się przez chmury. - To miejsce zaraz ożyje. A ty powinnaś razem z nim. Jeju to cud Korei. A cuda wywołują uśmiechy. Szkoda by było, gdybyś tu była i nie doświadczyła tego.
Wyciągnął swój kubek w jej kierunku czekając aż uderzy o niego swoim. Kiedy to zrobiła bardzo chciała odpowiedzieć na jego uśmiech, bardzo, ale wciąż nie potrafiła tego zrobić.
Spojrzał jej w oczy po raz ostatni chcąc zapamiętać każdy ich szczegół.
- Muszę iść. Mam nadzieję, że jednak uda ci się zobaczyć piękno Jeju. Miłego dnia.
Wstał i odszedł nie odwracając się za siebie. Nie mógł tego zrobić.
Chciała jeszcze raz podziękować mu za kawę, ale nie zrobiła tego.

ciąg dalszy nastąpi



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

blog wspiera akcję:

blog wspiera akcję: